Płakałem równie mocno jak wchodził po raz pierwszy na parkiet z numerem 45 na koszulce. Chciałem taką kupić ale na „Stadionie” były tylko te z nr. 23 a taką już miałem. Choć nie był to ten sam Jordan co wcześniej to miał przebłyski świetności w wielu meczach, np. w MSG gdzie rzucił Knicks 55 punktów, jak ja się wtedy radowałem, organicznie nie znosiłem Knicksów…. Chyba nawet bardziej niż Pistons za czasów Bad Boys.
Bulls vs. Knicks – 1995 (at MSG) Jordan 55 points
Michael Jordan 45
Wtem ani się obejrzałem a Byki były w Playoffs. Któż wtedy nie czekał aż Jordan i Pippen wspomagani młodym Kukocem dojdą znów do wielkiego finału! Kaboom, na ich drodze stanął Big Diesel i jego sidekick, którego notabene uwielbiałem – Penny Hardaway. W ogóle Magic tamtych lat byli obok Bulls i Hornets drużyną którą darzyłem ogromną sympatią, szkoda mi było Nicka Andersona gdy spudłował przeciwko Rockets arcy ważne rzuty osobiste. Tamte Playoffs to jednak temat na inny wpis.
Do dziś pamiętam jak słysząc moje szlochanie, moja własna rodzicielka powiedziała cyt. „szkoda, że tak nie płaczesz jak jedynkę dostaniesz w szkole a nie po jakimś meczu!”. Otóż ten mecz był dla mnie w owym czasie ważniejszy niż cokolwiek innego na świecie, tym bardziej ważniejszy niż jakaś szkoła! Mój idol został rozłożony na łopatki, nie zapomnę jego wyrazu twarzy, przeszytej goryczą porażki. Jakie to szczęście, że Michael w następnym sezonie wrócił do starego, dobrego nr 23 i tego co potrafił robić najlepiej na świecie…
Tekst opracował Piotrek „Piotrek o NBA”
https://www.facebook.com/piotrekonba/