Sacramento Kings to bardzo charakterystyczny klub, którego fani wciąż wierzą. Można powiedzieć, że kibiców takich zespołów w NBA jest ogrom. Los Angeles Clippers, Brooklyn Nets, New Orlean Pelicans – w dzisiejszej NBA, jeśli kibicujesz któremuś z tych klubów, masz bardziej przesrane niż Tim Robbins, czołgający się w więziennych ściekach w filmie pt. „Skazani na Shawshank”. Do czego zmierzam? Otóż bycie kibicem Sacramento Kings jest równie bolesne, jak wyżej wymienionym drużynom. „Królowie” praktycznie przez całą historię zespołu musieli patrzeć na wszystkie pozostałe drużyny, jak na coś boskiego, nieosiągalnego. Prawda jest taka, że od 1948 roku, w którym to wtedy jeszcze nie Kings a Royals trafili do zawodowej ligi, klub miał swoje chwile świetności jedynie trzy razy.
W 1951 roku Rochester Royals, mając na koncie trzy zwycięstwa w Finałach NBA, prawie ulegli Knickerbockersom z Nowego Jorku, ale w siódmym spotkaniu wróciła im królewska moc i pierwszy, i póki co jedyny raz unieśli w geście triumfu mistrzowskie trofeum. Kolejna świetna epoka w historii Royals to era Oscara Robertsona, pierwszego w NBA zawodnika, o którym śmiało mówi się Mr. Triple-Double. Lata 70. i 80. to przede wszystkim ciągłe migracje klubu z jednego miasta do drugiego. W 1985 roku zespół osiadł w Sacramento, gdzie panuje po dziś dzień.
Niewątpliwie najbardziej charakterystycznym okresem w historii klubu, który szczególnie zapisał się w sercach fanów to początek obecnego stulecia i niesamowita gra takich zawodników jak Mike Bibby, Peja Stojaković, Vlade Divac, czy Chris Webber.
Rano grał mi Peja z Decksem, nocami z Webberem
Ten krótki wers autorstwa Grubego Mielzky’ego idealnie podsumowuje to, co działo się wówczas w Sacramento. Początek pierwszej dekady obecnego wieku to okres, w którym kultura hip-hopu dostawała się do każdego domu i na każde boisko, gdzie łączyła się głównie z koszykówką, tworząc coś unikalnego. Agresywny styl pełen szybkości, efektowny i niespotykany dotąd nigdzie. Tak krótko można podsumować ówczesną drużynę Kings.
Okres ten to przede wszystkim wielka rywalizacja z Los Angeles Lakers, którzy pod wodzą Phila Jacksona odbudowywali potęgę utraconą po odejściu Magika Johnsona. W 2000 roku Kings dotarli do pierwszej fazy Playoff. Jednak nie był to jeszcze ich czas. Po rozegraniu pięciu spotkań zostali wysłani na ryby. Rok później po tylko jednej porażce w pierwszej rundzie znów spotkali się z „Jeziorowcami”. Lakers bronili tytułu i byli drużyną kompletną. Natomiast Kings, którzy byli w trakcie przebudowy nie mogli zrobić nic, aby zaszkodzić drużynie z Miasta Aniołów. Półfinał Konferencji zakończył się szybkim sweepem i ponownym triumfem Lakers nad Kings.
Sacramento Kings 2002
Szanse na tytuł i pokonanie Lakers miały miejsce w 2002 roku. Po zwycięstwach nad Utah Jazz i Dallas Mavericks, Kings po dwudziestu jeden latach ponownie zawitali w Finale Konferencji. Miał to być wyjątkowy pojedynek, bowiem jeden z filarów zespołu z Sacramento, center Vlade Divac grał z numerem #21 na plecach, a jego dekadę wcześniej występował w barwach Lakers. Kings robili wszystko co w ich mocy, by nie dopuścić Lakers do trzeciego finału z rzędu. Kiedy wygrywali 3-2 w rywalizacji wydawało się, że awans jest na wyciągnięcie ręki. Ale to Lakers byli mistrzowską drużyną i pokazali czym grozi zadarcie z prawdziwymi królami NBA. Kolejne dwa spotkania to czysta formalność i mimo twardej walki ze strony Kings, to Lakers po raz kolejny znaleźli się w blasku chwały.
Ostatni raz Kings znaleźli się w Playoffach w 2006 roku. Mike Bibby nie zdołał pociągnąć za sobą całej drużyny, a chwała jaką przedwcześnie cieszył się Tyreke Evans wyprzedziła jego samego. Miał być nowym LeBronem Jamesem, lecz prócz nagrody Rookie of the Year i wielomilionowych kontraktów nie udało mu się osiągnąć w NBA niczego większego. Obecnie fanom Kings nie pozostaje nic innego jak wciąż wierzyć w powrót Króli z czasów Chrisa Webbera.