Choć Stephon Marbury nie kojarzy się Wam zapewne z numerem 8, to jednak nadarzyła się świetna okazja, by wspomnieć tego nietuzinkowego gracza, który był… jednym z najbardziej niespełnionych talentów ostatnich dwóch dekad w NBA? Dlaczego niespełnionym? Biorąc pod uwagę skalę jego talentu i potencjał, nie osiągnął nic! Może został zagłaskany w młodości?
Marbury dorastał w Brooklynie, wraz z szóstką rodzeństwa i mimo, że jego bracia grali w kosza, to właśnie mały Stephon miał najwięcej talentu od Boga. Piłkę kozłował, zanim jeszcze nauczył się porządnie chodzić. Pasja do basketu dorastała razem z nim i już w wieku 11 lat był uznawanym za najlepszego szóstoklasistę w całym kraju, prawdziwym „złotym dzieckiem” amerykańskiej koszykówki.
Eksplozja jego talentu miała miejsce w liceum, gdzie notował średnio 28 punktów i 9 asyst na mecz.
– W liceum byłem tak dobry, jak Michael Jordan w NBA – wypalił kiedyś w jednym z wywiadów telewizyjnych. Zewsząd go chwalono i Marbury tak uwierzył w swoją wielkość, że był gotów grać w NBA, będąc jeszcze licealistą. W międzyczasie budował swoją legendę na ulicy, był jednym z największych kozaków, których do wspomina się przy każdej okazji, kiedy pada nazwa „Rucker Park”.
Wreszcie w 1996 roku przystąpił do Draftu i z 4 pickiem poszedł do Milwaukke Bucks, ale jeszcze tej samej nocy trafił do Milwaukee, bo został wymieniony za Raya Allena. Timberwolves mieli być postrachem ligi z duetem Kevin Garnett – Stephon Marbury i tak faktycznie było. Uznający sam siebie za wielką gwiazdę „Starbury”, jako rookie uzyskiwał średnio 15.8 punktów i 7.8 asyst, przez co wybrano go do najlepszej piątki Rookies’97. – Jak masz wątpliwości, co zrobić z piłką, to mam radę: rzucaj! – odkrywał mediom tajemnicę swojej strzeleckiej skuteczności. Potem był lockout, sezon liczył ledwie 50 meczów, rozgrywki rozpoczęły się dopiero w lutym, a Marbury… się nudził. Uznał, że zimno i brzydko w tej Minnesocie, a on sam zarabia zbyt mało względem Garnetta. Dla przykładu Allen Iverson podpisał maksymalną umowę za 71 mln $, ale skoro KG miał zarobić 126 baniek za 6 lat gry, to on też! Nie dostał takiej kasy i… zażądał transferu.
Poszedł do Nets, gdzie od razu starał się wszystkim udowodnić, że jest najlepszy. – Nie ma lepszego PG w lidze, niż ja – przechwalał się na lewo i prawo. Pokazywał swoje atuty: szybkość, atletyzm, skoczność, strzelecki instynkt, ale… grał głównie pod siebie. Crossovera miał tak zabójczego, jak kopniak Chucka Norrisa, niemal nikt nie mógł go powstrzymać. – Tego mogę dokonać tylko ja sam – ogłosił całemu światu.
W New Jersey szybko uznano, że taki „samograjek” im niepotrzebny i wymieniono go za Jasona Kidda. Wylądował w Phoenix, pograł tam trzy lata i uznał, że subtropikalny klimat pustynny Arizony przestał mu służyć. Trafił w wymarzone dla siebie od dziecka miejsce do gry w koszykówkę – do Nowego Jorku.
Był w rodzinnych stronach, grał dla Knicks i na pierwszy rzut oka wszystko było OK. Zagrał dla USA na igrzyskach, ale grając w pierwszej piątce obok Iversona, ani myślał mu podawać. Chciał być najważniejszy, rzucać najwięcej (udało mu się pobić rekord narodowy – 31 pkt. w jednym meczu na igrzyskach!), najlepiej podawać i w ogóle chciał być the best. Efekt? Amerykanie dostali łomot i złota nie zdobyli. Prasa wyżywała się na Marbury’m, który winę… zrzucał na Iversona.
W Knicks pod skrzydła wziął go Isiah Thomas i wydawało się, że gdzie jak gdzie, ale „u siebie” Stephon zacznie być kluczowym graczem teamu, który pod jego batutą może coś w lidze zwojować. Sielanka nie trwała jednak długo (choć jak na Stefanka rekordowo długo, bo w NYK grał 5 lat), Marbury i Thomas ostro się pokłócili, doszło nawet do rękoczynów, a potem… „Stabury” trafił do Celtics. W Nowym Jorku zarabiał najlepiej w lidze (21,9 mln $ za rok gry!), a w Bostonie musiał się zadowolić minimum dla weterana. Jako Celt grał z numerem 8, stąd przywołujemy go do tablicy właśnie osiem dni przed startem NBA. W Bostonie rozegrał zaledwie 23 spotkania, ale pokazał wszystkim po raz kolejny, że drużyna się nie liczy, jest tylko on…
W 2009 roku uznał, że ma dość tej ligi, tych samych gęb codziennie na treningu, dość „kolegów” z drużyny i zakończył karierę (a raczej Knicks go do tego zmusili, odsuwając od drużyny, co było dla niego policzkiem. Gdzie tam policzkiem – kopem prosto w jaja!). Troszkę posiedział w domu, zaczął rozkręcać markę swojego obuwia sportowego – „Starbury”, a jakże 🙂 Nuda! Tak więc w sezonie 2009-2010 pojechał na gościnne występy do ligi chińskiej, grając dla Shanxi Zhongyu. Dlaczego akurat tam? Bo klub obiecał pomagać Marbury’emu w promocji jego linii butów „Starbury” 🙂
Potem grał dla Foshan Dralions, a rozgrywki 2010/11 spędził w barwach Beijing Ducks i zdobył mistrzostwo ligi chińskiej. W decydującym o tytule meczu rzucił aż 41 punktów i został wybrany najlepszym graczem finałów. W ramach podziękowania, władze klubu zdecydowały się… postawić mu pomnik! Doczekał się, dopiął swego, był podziwiany przez miliony, media go kochały, a ona na zawsze zapisał się w historii klubu. W Chinach jest legendą, popularnością dorównuje Yao Mingowi. „Starbury” sięgnął gwiazd. W marcu 2014, zdobył dla „Kaczek” drugie mistrzostwo. Potwierdził swoją wielkość, która według niego samego, nigdy go nie przerosła. Potrafił przecież tak wiele…
Poza tym, był drugim obok wielkiego Oscara Robertsona zawodnikiem w historii NBA, którego średnie kariery wyniosły 20 punktów i 8 asyst!
Kluby w karierze:
Minnesota Timberwolves (1996-1999)
New Jersey Nets (1999-2001)
Phoenix Suns (2001-2004)
New York Knicks (2004-2009)
2009 Boston Celtics 23
Shanxi Zhongyu Brave Dragons (2010, CBA)
Foshan Dralions (2010-2011, CBA)
Beijing Ducks (od 2011 do dziś, CBA)
Tomasz Gawędzki
https://www.facebook.com/HejNBA/