Seattle Super Sonics – najlepsi w najgorszych czasach.

Wygrali zero tytułów, ale mieli prawdziwych liderów: Shawn Kemp i Gary Payton rządzili na parkiecie, będąc przedłużeniem myśli swojego trenera George’a Karla. Ten tercet sprawił, że obok chicagowskich Byków, Seattle Supersonics byli najbardziej interesującą, a na pewno najbardziej elektryczną ekipą swoich czasów. I jedną z najlepszych z nie-mistrzowskich drużyn!

W 1967 roku władze NBA postanowiły rozszerzyć ligę i nieoczekiwanie pojawiła się drużyna Seattle Supersonics. Nikomu nieznani zawodnicy swój pierwszy sezon zakończyli z bilansem 23-59, a ich trenerem był wówczas Al Bianchi. Nie będziemy jednak pisać o tak odległej historii tej organizacji, choć jest ona niebywale ciekawa. Skupimy się raczej na latach 90-tych, kiedy to Sonics osiągnęli status jednej z najlepszych ekip tych czasów. Mieli jednak pecha, bo trafili na „erę Jordana”…

HistoriaNBA

Seattle Super Sonics

Magiczne lata 90-te

Sonics byli jak piorun – niebezpieczni i niosący spustoszenie. Nikt w latach 90-tych nie grał tak, jak drużyna z Seattle. W czasie, kiedy w modzie było izolowanie na parkiecie największych gwiazd rywali, dawanie im „plastra” do indywidualnego krycia i celowe spowalnianie gry dla rozegrania konkretnego schematu, George Karl i jego chłopcy preferowali szybki i agresywny styl gry, oparty na błyskawicznych, ponaddźwiękowych wręcz kontratakach. Żeby jednak tak grać, trzeba mieć odpowiednich wykonawców, a Karl takich miał: Gary Payton i Shawn Kemp! Grali z polotem, potrafili zabiegać każdą drużynę, a kiedy już ich odpowiednio zmęczyli, zaczynali się bawić prezentując efektowne wsady, zagrania za plecami i między nogami, często kończone zagrywką typu „alley-oop”.

Era Jordana

Byli naprawdę niesamowici, wyprzedzili trochę swoje czasy! W ciągu sześciu lat wygrali 357 meczów, czterokrotnie kończąc z najlepszym bilansem na Wschodzie. Dwa razy wygrali finał Konferencji Zachodniej i raz zameldowali się w wielkim finale NBA. Jak wspominałem wcześniej, mieli jednak pecha – trafili na „erę Jordana”. Bulls w finale w sześciu spotkaniach rozprawili się z SuperSonics, wygrywając rywalizację 4-2. Kemp i Payton robili co mogli, mieli wsparcie Detlefa Schrempfa i Hersey’a Hawkinsa, ale to nie wystarczyło na chicagowskie „Byki”. Nie tylko oni obeszli się smakiem – mistrzostwo przeszło koło nosa m.in. takim graczom, jak Charles Barkley, Patrick Ewing, John Stockton i Karl Malone. Wszystko przez Jordana…

Warci każdych pieniędzy

Gdyba tamta drużyna grała dziś, to nikt nie zastanawiałby się, czy kupować League Pass, czy nie. Byli warci każdych pieniędzy, oglądanie ich było ogromną przyjemnością. Pokazywali, czym tak naprawdę jest koszykówka, pokazali nam, jak się to robi w Ameryce. Mimo, że były to lata dominacji Bulls, to zapewne każdy, kto oglądał jakimś cudem NBA w latach 90-tych potwierdzi, że Sonics to była „banda świrów”, która była nieobliczalna i nieprzewidywalna, za to tak kochana przez fanów. To był ich czas, tylko ten przeklęty MJ! SuperSonics zasłużyli na mistrzowski tytuł wówczas jak mało kto, ale jak mówi stare sportowe porzekadło „za wrażenia artystyczne punktów (czytaj tytułów) się nie przyznaje”.

To, co odróżniało ekipę „Ponaddźwiękowców” od innych w tamtym czasie, to bardzo wyrazista osobowość zespołu. Gracze walczyli ze sobą na pięści na treningach, by udowodnić trenerowi, że zasługują na grę. Karl był równie szalony, jak jego zawodnicy, nie wspominając o dyrektorze generalnym i właścicielu. To jednak było odbierane pozytywnie, bo atmosfera z szatni przekładała się na fantastyczne wyniki. W drodze do finału w 1996 roku, pokonali Sacramento Kings 3-1, a aktualnym mistrzom Houston Rockets, zafundowali „sweep” (wygrana 4-0). W finale konferencji co prawda potrzebowali aż siedmiu meczów, by odprawić z kwitkiem Utah Jazz, ale to tylko jeszcze bardziej skonsolidowało drużynę Karla.

Finał i koniec marzeń

Po przegranym 4-2 finale z Bulls, z drużyny Sonics w kolejnym sezonie zeszło powietrze. Nie było już tej energii, pasji i zaangażowania, co poprzednio. Po porażce w drugiej rundzie playoff’s w 1997 roku, coś się skończyło. Shawn Kemp był coraz bardziej sfrustrowany „zjazdem” zespołu i dawał upust w mediach swojemu niezadowoleniu. Potęga Sonics prysła, wyczerpała się pewna formuła i nawet tak świetny trener, jak George Karl, nie był w stanie nic z tym zrobić. W efekcie „Reign Man” został wytransferowany do Cleveland, a jego miejsce w Seattle zajęli Jim McIlvaine oraz Vin Baker. Bez Kempa wygrali 61 spotkań, ale nie byli wstanie sprostać ekipie Lakers pod batutą Shaqa i odpadli z playoff’s. To ostatecznie zadecydowało, że ze swojej funkcji zrezygnował coach Karl.

Payton odszedł jako ostatni

Ze starej ekipy Sonics, to Gary Payton został w Seattle najdłużej, bo aż do 2003 roku (rozegrał w barwach Sonics dokładnie 999 meczów). Wtedy w wymianie za Raya Allena trafił do Milwaukee, ale spędził tam tylko rok. Potem „The Glove” w pogoni za upragnionym mistrzostwem trafił na sezon do Lakers, ale ci przegrali finał z Pistons. Grał jeszcze w Bostonie, aż w końcu trafił do Miami. Tam udało mu się wreszcie zdobyć upragniony mistrzowski pierścień w sezonie 2005/06 i mógł rok później spokojnie, jako spełniony gracz, zakończyć swoją karierę.

Nowy rozdział – Oklahoma

Sonics nie mieli pod dachem swojej hali koszulek z zastrzeżonymi numerami swoich gwiazd z lat 90-tych. Bohaterowie tamtych czasów istnieją tylko w naszej wyobraźni i pamięci. Dziś możemy obejrzeć jedynie mnóstwo filmików na youtubie i dobrze, że one są, bo młodsze pokolenie przynajmniej dzięki nim wie, kim byli Gary Payton i Shawn Kemp. Kiedy właściciel „Ponaddźwiękowców” Clay Bennett w 2008 roku postanowił przenieść organizację do Oklahomy, dziedzictwo Sonics przepadło…

seattle_supersonics_logo3

Może kiedyś, w przyszłości, drużyna powróci do Seattle, a tacy ludzie jak Payton, Kemp i Karl zostaną należycie uhonorowani. Byli jedyni w swoim rodzaju – szaleni, zuchwali i nieprzewidywalni aż do szpiku kości! Tamci Sonics byli niemal drużyną kompletną, ale trafili na nieodpowiedni czas w historii NBA. Ale kiedy byli na topie, nikt nie mógł się z nimi równać…

Powspominajmy!

Tomasz Gawędzki