Jak zapewne większość ludzi z mojego rocznika (’83), wy też wychowaliście się na NBA, która należała do Michaela Jordana. Z wypiekami na twarzy śledziłem jego pojedynki z Utah Jazz, ale załapałem się jeszcze na rok 1991 i pierwszy z sześciu tytułów Byków. MJ rządził ligą, ale obok niego mieliśmy jeszcze kilku graczy wybitnych, którzy byli twarzami produktu o nazwie „NBA”. Patrick Ewing, Shawn Kemp, Charles Barkley, Reggie Miller i inni, których tak bardzo dziś mi (Wam też?) brakuje…
NBA z lat 90-tych
Pamiętacie, jak złapaliście bakcyla spod znaku NBA? Ja w grudniu 1990 roku całkiem przypadkiem, pewnego zimowego wieczoru, zobaczyłem jakieś migawki z gościem, który frunął z piłką nad ziemią, a potem z niespotykaną finezją wpakował ją do obręczy. Miał czerwony strój. Nazywał się Michael Jordan, grał dla Chicago Bulls. Miałem wtedy 7 lat, Marcin Gortat rok mniej. To właśnie wtedy tak naprawdę po raz pierwszy zetknąłem się z amerykańską koszykówką i…chciałem więcej. Tata powiedział mi, że raz w tygodniu puszczają w TVP tych „Murzynów”, więc za wiele się nie naoglądam. Ale to było nieważne. Wiedziałem, że za tydzień znów pokażą ich wspaniałą grę. I czekałem. Wydawało się, że całą wieczność. Przynajmniej był czas, by wyjść na podwórko i spotkać się z kolegami, którzy też byli zafascynowani lepszym światem z USA. Nasze pierwsze piłki do kosza nie były wcale Spaldingami, tylko gumowymi pseudopiłkami, które musiały nam wystarczyć. Nikt nie miał na nogach „najków” i nie wiedział co to alley-oop. Graliśmy prosty basket, byle tylko trafić do kosza. Z czasem, kiedy transmisji w telewizji pojawiało się więcej, zaczęliśmy naśladować zagrania Jordana, Pippena, Millera, Ewinga, Paytona czy później Bryanta.
W Polsce zapanował prawdziwy boom na basket. Ktoś miał rodzinę w Stanach i dostał w prezencie na święta czapeczkę Bulls lub Hornets, komuś rodzice w Pewexie kupili prawdziwe adidasy, a jeszcze ktoś inny znalazł na bazarze siateczkową koszulkę Lakers z napisem „Magic”. Nie było internetu, a naszym Facebookiem była 265 strona Telegazety. Pamiętacie?
NBA lata 90-te
Tylko tak można się było dowiedzieć, kto grał z kim i jakim wynikiem zakończył się mecz. Człowiek myślał, że to co ogląda w TV jest na żywo i cieszył się jak z prezentu pod choinką, a po latach okazało się, że słynne zawołanie „Hej, hej, tu NBA!” było z playbacku. Kaseta VHS z nagranym meczem leciała z USA do Polski, ktoś z Woronicza odbierał ją na Okęciu, a potem panowie Szaranowicz i Łabędź oglądali to i dogrywali komentarz w telewizyjnej „dziupli”. Trwało to kilka dni, a nawet tydzień. Jak wszystko było już zmontowane, szło w TV. Tak więc czasem oglądaliśmy mecz, który odbył się kilka tygodni wcześniej! Ba – kilka miesięcy wcześniej! Pamiętam jak dziś, kiedy TVP pokazała Game 7 rywalizacji Bulls-Pistons z 1991 roku w całości… z półrocznym opóźnieniem! Ja się cieszyłem, że oglądam coś na żywo, a tam już dawno wywietrzały opary z szampanów, którymi świętowano w 1991 roku pierwszy mistrzowski tytuł w Chicago…
Takie to były czasy. Nie było dostępu do informacji – jak dziś, nie było internetu – jak dziś, nie było gazet sportowych, w TV kilka kanałów (kto wtedy miał kablówkę i video – był bogiem osiedla!). Kiedy w kiosku pojawiły się „Magic Basketball” i „ProBasket”, zapanował istny szał. Nad łóżkiem moim i moich rówieśników od tej pory wisiał Jordan, Malone, Barkley i inni wielcy gracze, którzy jawili się nam wtedy jak greccy herosi. Pamiętacie ostatnią stronę „Magic Basketball”? Był tam wówczas taki tajemniczy napis „NBA w twoim domu – wejdź na www.nba.com”. Ani ja, ani moi koledzy nie mieliśmy pojęcia, gdzie trzeba wejść, a już po co, to w ogóle… Jednak pierwszy numer tego czasopisma z 1 października 1994 roku traktowałem jak relikwię, nikt nie mógł go dotykać, że o czytaniu i przewracaniu kartek nie wspomnę…
Po parkietach NBA biegali „Penny” Hardaway, Shaquille O’Neal, David Robinson, Mookie Blaylock, Shawn Bradley, Gheorghe Muresan czy Hakeem Olajuwon (kolejność przypadkowa), ale i tak oczy wszystkich były zwrócone na Boga – Michaela Jordana. Jak w tej piosence z reklamy Gatorade’a – każdy chciał być jak Mike. Choć na chwilę. Wznieść się w powietrze, przełożyć piłkę z ręki do ręki niemal opadając na ziemię, czy efektownie zapakować z góry do kosza. Wszyscy biegali po betonowych boiskach na osiedlach lub przy szkołach z wywieszonymi językami. I żuliśmy gumę. Turbo lub Donalda. W tureckich swetrach z napisem „Boss”, w czeskich trampkach i w sprzyjających okolicznościach – w farbowanych dżinsach, których nie można było zniszczyć, bo rodzice by się wściekli. Taki był nasz świat, ludzi, których dzieciństwo przypadło na lata 90-te. Wtedy piękne było to, że wystarczyło wyjść pod blok i zagwizdać umówiony sygnał, a od razu zjawiali się wszyscy, z piłką do kosza lub do nogi pod pachą. Spędzaliśmy wolny czas na świeżym powietrzu, z kluczem od domu uwiązanym na sznurówce, który dyndał na szyi. Dziś dzieciaki umawiają się na fejsie, żeby zagrać w kosza. Po sieci. Na Playstation. Takie czasy…
Ja wolę te moje, kiedy nic nie było, a wszyscy byli brudni po całym dniu spędzonym na podwórku i szczęśliwi, że mają fajną paczkę kolegów. Te przyjaźnie przetrwały do dziś. I to jest wyczyn. Jak lot Jordana nad rywalami!
Tomasz Gawędzki
https://www.facebook.com/HejNBA/